Archeolodzy odkryli w dżungli trop do rozwiązania największej tajemnicy starożytnego świata

Kategorie: 

Źródło: Kadr z Youtube

Zespół archeologów jest na tropie rozwiązania jednej z największych tajemnic starożytnego świata. Członkowie ekspedycji wierzą, że znaleźli miejsce pochówku ostatniego cesarza Inków Atahualpa, podaje Daily Telegraph.

 

Międzynarodowy zespół naukowców odkrył głęboko w dżungli Amazonii strukturę kamieni, która może być grobowcem Atahualpa. Ostatni cesarz Inków został stracony przez Hiszpanów po podboju Ameryki Południowej. Jeśli te rewelacje się potwierdzą, będzie to największe odkrycie archeologiczne porównywalne z takimi, jak znalezienie grobu Tutenchamona, Armii Terakotowej i kamienia z Rosetty.

 

Odkryta w dżungli struktura kamieni mierzy 80 metrów wysokości i 260 szerokości. Obejmuje setki głazów, położonych wysoko w Andach Ekwadoru w parku narodowym. Zdaniem archeologów, aby dostać się do starożytnych budowli, trzeba przedzierać się przez dżunglę, góry i bagna, ale ponoć warto. W miejscu rzekomego pochówku ostatniego cesarza Inków znaleziono 30 artefaktów.

 

W zamian za uwolnienie z niewoli hiszpańskiej Atahualapa obiecał najeźdźcom spore ilości złota i innych skarbów. Przywódca Inków spełnił swoją obietnicę, ale nawet za tak hojny okup, nie uniknął śmierci. W lipcu 1533 skonał uduszony. Zwolennicy i poddani Atahualpa ukryli ciało w sekretnym miejscu, które do dziś pobudza wyobraźnię naukowców.

 

Liczne wyprawy na przestrzeni lat próbują znaleźć miejsce pochówku cesarza, ale ich działania są bezskuteczne. Teraz archeolodzy są przekonani, że są bliscy rozwiązania jednej z największych tajemnic starożytnego świata.

 

Ocena: 

Nie ma jeszcze ocen
loading...

Komentarze

Portret użytkownika baca

film nie działa, mam doła bo

film nie działa, mam doła bo był napis że coś tam coś tam - ale nie martw się tylko obejrzyj w jew-tubie, kliknąłem więc i wyraziłem zgodę aby windows mi to cudo uruchomił a tam otworzyla się reklama z jakimś dotykiem mamuni, reklamę przeczekalem aby obejrzeć film o starożytnych Inkach i co widzę?
widzę kamienie leżące nieruchomo na ziemi - łudząco podobne do bruku Smile
no nic przyglądam się dalej i na co ja patrzę?
patrzę z odległości kilometra na wieśniaka pchającego rowerek pod górę...
poszedłem więc po żubra bo zapowiadał się dłuższy seans filmowy a jak tylko po krótkiej szamotaninie odnalazlem w końcu mój drogi otwieracz, (bliższy mi normalnie od brata) to powróciłem i zaraz ujrzałem kurczaki w klatce... był tam chyba też przez chwilę jakiś kogucik....
poszedłem więc po papierosy, odpalam marlborka... i oczywiście był pewien problem aby ogieniek zakrzesać, ale wracam do kinematografu a tam...
a tam nieruchome kamienie teraz nie ruszają się w pionie bo operator zrobił scenę w której występuje murek...
no dobra to wiedząc intuicyjnie że zaraz będzie kupa Inków preżyłem kolejne rozczarowanie widząc kolesia łudząco podobnego do menela siedzącego okrakiem na jakkmś strumieniu - na menela patrzył się wymownie nawet jakiś kundel... potem menel coś mówił ale nie znam menelskiego więc zrobiłem mu spontanicznie dubbing
- Wałęsa oddawaj moje trzysta baniek, frajerze ! - tak właśnie krzyczał menel przez kilka minut a potem wystąpił w filmie kolejny aktor - machająca łapami baba na tle jakichś książek - chyba wkurzona bibliotekarka bo jak można się domyślić ze spontanicznego dubbinku menel nie oddał jej wypożyczonych zaraz po bieżmowaniu książek...
bibliotekarka bardzo długo opowiadała o rozterkach jakie ją naszły z tego powodu - miała myśli samobójcze ale dwuletnia terapia jej pomogła... teraz tylko gestykulacją może wyrazić ile tych książek by było jakby menel w końcu je oddał...
to  takie przykre nie oddawać książek...
i.. koniec filmu
kaman... żubr też mi się skończył...

Portret użytkownika Homo sapiens

To są zdjęcia z tej

To są zdjęcia z tej wyprawy:



Archeologiczna stara śpiewka, że te budowle są grobowcami..., jak zwykle nic innego nie mogą zdradzić o świecie Noego. Dla nich wszystko jest grobowcem, to że przybyłe ludy zastosowaly je do chowania zmarłych o niczym nie świadczy...
{...]W tym miejscu urywa się ta pasjonująca opowieść, lecz na szczęście znamy jej dalszy ciąg, bo znajduje się on w Apokalipsie Noego, stanowiącej integralną część Księgi Henocha. Tą ostatnią zajmiemy się później, bo najwięcej najdokładniejszych informacji o związkach aniołów z kobietami i o upadku tychże aniołów w niej się właśnie znajduje. Teraz jednak przytoczę fragment Apokalipsy Noego, abyśmy wiedzieli co było dalej z Lamechem, i jego wątpliwościami co do dziecka Bitenosz, jego żony:

„(Henoch opowiada) Po [paru] dniach syn mój Matuzalem wziął dla swojego syna Lamecha żonę, która zaszła od niego w ciążę i urodziła syna. Ciało jego było białe jak śnieg i czerwone jak kwiat róży, a włosy na jego głowie [były] białe jak wełna (...) miał piękne oczy. Kiedy otworzył swe oczy, napełnił cały dom jasnością jak słońce, tak że cały dom był nad wyraz jasny. Kiedy zabrano go z rąk akuszerki, otworzył swoje usta i mówił o Panu Sprawiedliwości. A jego ojciec Lamech zląkł się z tego powodu, uciekł i udał się do swego ojca Matuzalema. Powiedział do niego: „Urodziłem dziwnego syna. Podobny jest nie do człowieka, ale do dzieci aniołów nieba, jest innego rodzaju, nie jest taki jak my. Jego oczy są jak promienie słońca, a oblicze jego chwalebne. Wydaje mi się, że nie wyszedł on ode mnie, ale od aniołów. (...) A teraz, ojcze mój, błagam cię i proszę, abyś poszedł do naszego ojca Henocha i dowiedział się od niego prawdy, albowiem mieszka on z aniołami.” I kiedy Matuzalem usłyszał słowa swego syna przyszedł do mnie na krańce ziemi, bo usłyszał, że tam się znajduję. Zawołał i usłyszałem jego głos i podszedłem do niego (...) A on (...) powiedział: „Z bardzo ważnego powodu do ciebie przyszedłem. A teraz posłuchaj mnie, ojcze mój, albowiem urodziło się memu synu Lamechowi dziecko, którego kształt i wygląd nie są takie, jak wygląd człowieka (...) Jego ojciec Lamech przestraszył się i uciekł do mnie. On nie wierzy, że on pochodzi od niego, ale sądzi, że [pochodzi] od aniołów nieba. I oto przyszedłem do ciebie, abyś mi powiedział prawdę.” I ja Henoch odpowiadając powiedziałem do niego: „(...) powiadom swego syna Lamecha, że ten, który mu się urodził, jest naprawdę jego synem. Nazwij jego imię Noe (...) A teraz, synu mój, idź, powiedz twemu synu Lamechowi, że to dziecko, które się narodziło, jest rzeczywiście jego synem i że to nie jest kłamstwo.”[...]
Był czerwonoskóry tak jak ci z Ameryki południowej...
http://www.paranormalne.pl/topic/20799-%26-8222%3Bsynowie-bozy%26-8221%3B-i-corki-ludzkie-kim-byli-nefilimowie/

http://popotopie.blogspot.com/2013/06/analiza-anatomiczna-czaszek-nefilim.html
Aztekowie, Inkowie w 16 wieku gdy zobaczyli konkwiste mysleli, że to bogowie Virakocza/Quecalkoatl przybyli ponownie ! Ich biala skóra była znakiem że bogowie wrócili ! Indianie z Ameryki południowej nie posiadają brody więc europejczycy wyglądem przypominali im tych którzy budowali megality...

story, however, does not mention whether Viracocha had facial hair or not with the point of outfitting him with a mask and symbolic feathered beard being to cover his unsightly appearance because as Viracocha said "If ever my subjects were to see me, they would run away!" While descriptions of Viracocha's physical appearance are open to interpretation, it should be noted that men with beards were frequently depicted by the Peruvian Moche culture in its famous pottery, long before the arrival of the Spanish...
 
Wielu przypuszcza, że Virakocza czy Quecal to Biblijny Noe, co może mieć swoje podstawy w dowodach archeologicznych, choć nie są one jednoznaczne, osobiście się skłaniam do takiego twierdzenia iż Noe był tym który zakładał cywilizacje popotopowe. Możliwe, że zostawił im swój przenośny komputer czy pamięć poprzedniej cywilizacji nadludzi..., lub co bardziej prawdopodobne jest to swego rodzaju przekaznik przesyłajacy "z" i "do" impulsy pamięci, lub świadomości, pytanie czy istnieje osoba na Ziemi zdolna do posługiwania się tą zaginioną technologią przedpotopową ?

Los dał ludziom odwagę znoszenia cierpień.-Rzeczą człowieka jest walczyć, a rzeczą nieba – dać zwycięstwo.

W DYSKUSJI WYRAŻAM WŁASNE POGLĄDY KTÓRE NIE MAJĄ NA CELU NIKOGO OBRAZIĆ ,TYM NIEMNIEJ OBRAŻALSKIM WSTĘP DO DYSKUSJI SUROWO ZABRONIONY !!!

Portret użytkownika Pacal

Był całkiem normalnym królem,

Był całkiem normalnym królem, nie bestią! Jednym z główniejszyych zarzutów co wywołało gniew zakonnika, było to, że nie umiał czytać i dlatego wzgardził tekstem Bliblii rzucając nim na ziemię! W jego państwie posługiwanie sie pismem wtedy było zakazane. Myślę że bardziej zasługuje na usprawiedliwienie i rehabiliację niż taki dajmy na too nasz Nergal. Atahualpa dał się ochrzcić. Może zostanie narodowycm świętym?

Portret użytkownika Homo sapiens

Z okazji świąt życzę

Z okazji świąt życzę wszystkim wesołych i udanych świąt Bożego narodzenia oraz dużo zdrowia, pozdrawiam twórcę innegomedium (by tworzył więcej tak udanych wolnościowych stron jak innemedium !) oraz wszystkich forumowiczy, tych dobrej woli oraz tych co mnie nie lubią, pozdrawiam z tego miejsca pana Zagórskiego oraz Fundację Nautilus, Infrę i NPN, które cenię za to że poszukują prawdy..

{...]Okres „podnoszenia się" i „utrzymywania się" wód, który stanowił pierwszy etap katastrofy, trwał w sumie 150 dni, czyli pełne pięć miesięcy. Z relacji biblijnej wynika, że przez pierwszych 40 dni i nocy, po otwarciu się „upustów nieba", bez przerwy padał ulewny deszcz. Są tu możliwe dwie alternatywne interpretacje, mianowicie że albo Potop osiągnął swój najwyższy poziom po upływie 40 dni i utrzymywał się na tym poziomie przez dalszych 110, albo wody Potopu przybierały najintensywniej w pierwszych 40 dniach, zwalniając stopniowo tempo przyboru do końca 150 dni.
Skoro dopiero po 150 dniach zostały zamknięte „upusty nieba" i rezerwuary wodne „Wielkiej Otchłani" , należy sądzić, że po pierwszym impecie, który trwał 40 dni, ulewa zaczęła słabnąć, przeradzając się w normalny, powoli ustający deszcz. Równocześnie został przerwany dopływ wód z „Wielkiej Otchłani". Odpowiedź na pytanie, skąd pochodziły wody tej bezprecedensowej ulewy, leży zapewne w Rdz. I, 7, gdzie jest mowa o wodach „ponad sklepieniem". Po 150 dniach wody zaczęły ustępować, a sprawozdanie donosi, że w tym momencie arka „osiadła na górach Ararat".

Odtąd zaczyna się ciągły proces ustępowania wód, proces, którego mechanizm wynikał bez wątpienia z dążenia skorupy ziemskiej do osiągnięcia nowego stanu równowagi izostatycznej. Siedemnasty dzień siódmego miesiąca jest dniem, w którym upływa 150 dni „podnoszenia się wód". W tym samym dniu arka osiada na jednym z zatopionych szczytów górskich, które zanurzone były na głębokość co najmniej 15 łokci czyli około 7 metrów. Opadanie wód trwa przez cały czas, aż wreszcie po 74 dniach sprawozdawca ma podstawę do odnotowania, że pierwszego dnia miesiąca dziesiątego „ukazały się szczyty gór". Nie znaczy to oczywiście, że szczyty te ukazały się wszystkie równocześnie, ponieważ kolejność ich wynurzania zależała od ich bezwzględnej wysokości, wobec czego nie ulega kwestii, że najpierw wynurzyły się najwyższe, a po nich kolejno coraz niższe. Jednym z tych najwyższych szczytów - może najwyższym - niewątpliwie był ten, na którym osiadła arka. Jeżeli w ciągu 74 dni stały się widoczne
szczyty zapewne wielu gór, to śmiało można mówić o większości wyższych szczytów[...]
http://popotopie.blogspot.co.uk/2013/05/zgony-mamutow-i-tajemnicze-artefakty.html

[...]
[...] Antyczny tekst hinduski "Samara Sutradhara" wyraźnie mówi o stosowaniu w odległej przeszłości broni biologicznych - B. Specyfik o nazwie Samhara był używany jako środek wywołujący choroby wśród żołnierzy przeciwnika, zaś inny - Moha - powodował odrętwienia i paraliż. W "Fengshen-yen-i" wspomina się działania wojenne z użyciem broni B prowadzone w Chinach; i znowu w tekstach tych znajdujemy opisy zadziwiająco podobne do hinduskich.
Przy tej niejako okazji powstaje pytanie: czy nie jest możliwe, że niektóre współczesne, trapiące Ludzkość schorzenia zostały kiedyś w przeszłości wywołane w sposób sztuczny? Istnieje wiele chorób, którym ulegają wyłącznie ludzie, nie trapią one natomiast zwierząt. Czy nie mogły one powstać jako rezultat pradawnej, niszczycielskiej wojny bakteriologicznej, której zasięg wymknął się walczącym stronom spod kontroli?
Znany biolog A. Firsow zwraca uwagę na fakt, że wirusy, traktowane obecnie jako reprezentujące etap pośredni pomiędzy światem żyjącym a nieżyjącym, światem organicznym a nieorganicznym, zachowujące się w stanie nieaktywnym jak substancje krystaliczne, zaś w stanie aktywnym reprodukujące się i wykazujące działania celowe, wcale nie musiały powstać u zarania życia na Ziemi. Tym bardziej, że wykazują one wysoki stopień specyficzności w stosunku do żywiciela, co mogłoby wskazywać na ich stosunkowo niedawne pochodzenie. [...]
Inną tajemniczą sprawą, ściśle związaną z tragedią atomową w czasach prehistorycznych, są malowidła na ścianach jaskiń i na skałach, rozrzucone na całej kuli ziemskiej. Malowidła te, przedstawiające postacie tzw. Kosmitów zyskały sobie w ostatnich latach rozgłos światowy, a ich szczególna popularność datuje się od momentu publikacji książki Ericha von Danikena zatytułowanej "Rydwany bogów".[...]
 
[...]
Zawsze zdumiewała mnie łatwość opisu, klasyfikowania znalezisk archeologicznych przez badaczy naszej historii. To figurka boga urodzaju, a to symbol płodności, a to z kolei bóstwo opiekuńcze ogniska domowego. Ta budowla to obiekt sakralny poświęcony bogu X, a ta służyła odbywaniu obrzędów religijnym związanych z kultem boga Y, itd. Z drugiej jednak strony poraża mnie interpretowanie wszystkich tajemniczych aspektów naszej przeszłości, jako efekt działalności inżynierskiej prowadzonej na naszej planecie przez przedstawicieli wysokorozwiniętej cywilizacji pozaziemskiej, czyli krótko mówiąc przez kosmitów. Wszystko wrzucane jest do jednego z dwóch worków – „przejaw kultu” albo „ingerencja kosmitów”. A co nie pasuje do „naszego” worka, lub nie da się doń wepchnąć na siłę, jest odrzucane, wyśmiewane. Odwracamy od tego głowę, jakby fakty nie istniały, i udajemy, że wszystko jest w najlepszym porządku, że mylą się ci, którzy dostrzegają to, co się w ramy naszego pojmowania nie zmieściło.

Normalna jedność przeciwieństw? Nie, nienormalna! By cała układanka przeciwieństw nie rozsypała się, by mógł następować rozwój wynikający przecież z ich istnienia, musi następować wzajemne uzupełnianie się, przenikanie, przechodzenie jednego elementu w drugi, potrzebne jest połączenie, związek między antagonizmami, nie wystarczy samo ich istnienie, tylko obok siebie. Potrzebne są złącza, węzły przemiany, punkty tworzące przejście między dwoma aspektami tego samego. Potrzebne jest spojrzenie całościowe, uwzględniające wszystkie możliwości. Potrzebne jest spojrzenie chłodnym okiem, bez zacietrzewienia, bez skrywania się we wnętrzu wąskich przekonań, bez dostosowywania rzeczywistości do swoich poglądów. To my musimy być elastyczni, to my musimy mieć oczy i uszy szeroko otwarte. bo przecież prawda zawsze leży pośrodku, a stwierdzenie Ericha von Dänikena, że „albo bogowie byli duchami, a wówczas niepotrzebna im była technika, albo były to istoty z krwi i kości, a wówczas mogli dysponować techniką”, jest tylko instrukcją dla bezmyślnego pracownika sortowni listów wciąż wrzucającego napływające przesyłki do dwóch tylko worków – worek z lewej, worek z prawej, worek z lewej, worek z prawej...
Chciałbym w tym miejscu podzielić się kilkoma uwagami na temat samego Ericha von Däikena i formułowanych przez niego teorii. Däniken głośno, i przy każdej okazji, zarzuca w swoich książkach współczesnym archeologom, że w każdej rzeźbie, w każdej wydobytej z mroków przeszłości figurce dopatrują się tylko przedmiotu kultowego, że w każdym malowidle naskalnym czy płaskorzeźbie widzą tylko ilustracje ceremonii religijnych, a nie widzą tego, co one przedstawiają naprawdę, czyli tego, co widzi Däniken. Wszystkie te materialne (ale i niematerialne także – mity, legendy, przekazy pisemne i ustne) pamiątki po naszych przodkach, to nic innego tylko dowody istnienia kontaktów ludzkości z pozaziemską cywilizacją. Uważnego czytelnika jego książek nie zmyli stawiana od czasu do czasu zasłona dymna w rodzaju: „nie twierdzę, że tak było na pewno, twierdzę, że mogło tak być”. Dla tego autora określenie „mogło” zawsze bowiem znaczy, w analizowanych przez niego przypadkach, „musiało”. Erich von Däniken wszędzie (to znaczy tam, gdzie tego chce, oczywiście) widzi rurki, pokrętła, zawory, ekrany, przewody, skafandry, rakiety itp. Nie ma przy tym cienia wątpliwości, że jest właśnie tak, jak on to widzi! Dochodzi nawet do takich paradoksów, że dżinistyczna koncepcja inkarnacji (czyli kolejnych wcieleń) zdaje się w umyśle Dänikena w jakiś przedziwny, jemu tylko znany sposób, łączyć z wysokim poziomem techniki „zielonych ludzików”. Opisując tę koncepcję Däniken stwierdza, że: „Zdumiewać powinno właściwie tylko to, że tego rodzaju spójnych teorii nauczano już przed tysiącami lat, i że wszyscy bez wyjątku nauczyciele pochodzili z kosmosu. Również nauczyciele dżinistów.” Pogratulować tupetu! Nauczyciele ci zostali oczywiście stworzeni przez kosmitów w wyniku sztucznego zapłodnienia i zabiegów genetycznych. Jeden z nich, niejaki Mahawira, został nawet przeszczepiony we wczesnym stadium embrionalnym do macicy przyszłej matki, Ziemianki. I tak właśnie nauczyciele z dawnych epok mają kiedyś powrócić, narodzeni w nowych ciałach. To tak Däniken zrozumiał koncepcję inkarnacji?! Jakby tego było mało, powszechne w wielu religiach oczekiwanie nadejścia Mesjasza, ma ścisły związek (według Dänikena, rzecz jasna) z uprowadzeniami ludzi dokonywanymi przez tajemnicze załogi UFO i ze stosowaną przez kosmitów (wobec nas, ludzi) inżynierią genetyczną!

A sztuka? Co ze sztuką naszych przodków? Dlaczego odmawiamy im prawa do potrzeby odczuwania wrażeń artystycznych, do tworzenia? Dlaczego w każdym „dziwnym” malowidle czy niezwykłej rzeźbie doszukujemy się ilustracji „kosmicznych” kontaktów? Czy nasi przodkowie naprawdę byli aż tak prymitywni, pozbawieni wyobraźni, potrzeby tworzenia, że możemy dziś z czystym sumieniem z góry odrzucić „artystyczne” interpretacje ich dzieł? Przecież większość dzieł współczesnych artystów awangardowych mogłaby być tak samo interpretowana, ale nikt będący przy zdrowych zmysłach tego nie robi. A swoją drogą, chciałbym poznać zdanie Ericha von Dänikena na temat takich właśnie dzieł. Czy, gdyby o którymś z nich powiedziano mu, że zostało odkryte w starożytnym grobowcu, też zinterpretowałby je jako dowód kontaktów Ziemian z kosmiczną cywilizacją techniczną?

Dla Dänikena każda „techniczna” interpretacja mitów, podań, religii, opisów wydarzeń historycznych jest lepsza, bardziej wiarygodna (choćby była nielogiczna, niespójna, bezsensowna i nawet z tego samego, tak wywyższanego, jedynie słusznego, technicznego punktu widzenia bzdurna) od interpretacji czysto „duchowej” czy kultowej. Dlaczego tak jest? I dlaczego „jedno” zawsze musi wykluczać „drugie”? Dlaczego to ciągłe pragnienie „przewietrzania” głów czy gabinetów współczesnych badaczy i naukowców ma dotyczyć tylko jednej strony, tamtej rzecz jasna.
Erich von Däniken dzieli Wszechświat na ten należący do kosmitów (czyli pozaziemskiej, wysokorozwiniętej technicznie cywilizacji) i na ten przez nich „stworzony”. Kosmici stworzyli nawet warunki do życia na Ziemi i na innych planetach stosując terraforming, czyli takie oddziaływanie na warunki klimatyczne planety, takie ich formowanie, by uczynić ją zdatną do powstania i rozwoju życia, łącznie ze stosowaniem przesuwania globów na inne, bliższe lub dalsze orbity tak, by dana planeta znalazła się w wokółsłonecznym pasie ekosfery. U Dänikena wszystko jest materialne, wszystko mieści się na desce kreślarskiej. W każdym niezrozumiałym (nie tylko dla archeologów) symbolu czy tylko jego szczególe doszukuje się oddziaływania ręki NAJWYŻSZEGO, czyli KOSMICZNEJ TECHNOLOGII. Jego koncepcje są całkowicie pozbawione jakichkolwiek przejawów duchowości, tego piątego wymiaru, tak zwanej głębi Wszechświata. I nie chodzi mi o to, że Däniken jest bezbożnikiem. On sam zresztą podkreśla w swoich książkach, że jest człowiekiem wierzącym. Chodzi mi o to, że w jego teoriach wszystko jest materialne, techniczne, konstrukcyjne i na dodatek pochodzi od równie materialnych i technicznych kosmitów, którzy krążą po Wszechświecie od jednego fizycznego, materialnego nieba (świata), do drugiego materialnego, fizycznego nieba (świata), by natychmiast przerobić go na swoją materialna, techniczną modłę, by sklonować swój świat i siebie samych, wykorzystując do tego super kosmiczne technologie, w tym genetyczne. Doszło już do tego, że Däniken nawet treści mitów kosmogonicznych (a nie tylko sam fakt ich istnienia!), czyli opisujących to, co dziś określamy mianem Wielkiego Wybuchu (z ang. Big Bang), uważa za potwierdzenie obecności i działalności wysokorozwiniętej, technicznej cywilizacji człekokształtnych kosmitów. Stąd już krok do teorii (a E.v.D. o nią się już ociera), że kosmici to stwórcy Wszechświata, że Kosmos jest inżynierskim tworem ufoludków! A swoją drogą ciekawe skąd według Dänikena wzięli się ci kosmici ze swoją techniczno-kosmiczną cywilizacją? Kto ICH stworzył, albo raczej skonstruował?! Czy i oni sami są tworami genetycznych manipulacji i realizacji projektów formowania nowych światów opracowanych i wdrażanych przez dysponujących jeszcze bardziej zaawansowaną techniką, i jeszcze doskonalszą technologią, super kosmitów, jakichś nadkosmitów? A kto... Nie! Nie! Dosyć!

Nie, takie podejście nie obraża moich uczuć religijnych. Tu raczej inteligencja czytelnika książek tego autora może czuć się urażona. Prezentowanie takich pomysłów mogło być zamierzone na pewnym etapie przebijania się ze swoimi teoriami. Czasem rzeczywiście trzeba wsadzić kij w mrowisko i mocno nim zakręcić. Ale Däniken ma już ugruntowaną pozycję w dziedzinie paleokontaktów. A jego pęd w kierunku technicyzowania wszystkiego wcale nie zmalał. Wręcz przeciwnie. Zrodził się z niego schemat myślowy dominujący we wszystkich jego książkach. Tu już nie chodzi o wyjaśnianie wątpliwości, o szukanie odpowiedzi, o docieranie do prawdy, ale o nieustanne potwierdzanie rzucanych bez zastanowienia haseł, bo nawet nie teorii. Szkoda.
Jestem zdecydowanym przeciwnikiem popadania w skrajności. I jestem takim samym przeciwnikiem zarówno, gdy chodzi o okrywanie „mgłą jakichś ceremonii religijnych”, niezrozumiałych czy nie pasujących do obowiązujących teorii pozostałości po naszych przodkach, jak i bezkrytycznego, „siłowego” doszukiwania się w nich kabli, drutów, masek tlenowych, hełmów, śrub itp. A wszystko to, cały ten niby dialog między Erichem von Dänikenem a współczesną nauką, odbywa się według zasady tertium non datur. A przecież istnieje trzecia możliwość, istnieje piąty wymiar, istnieje głębia wszechświata. Że nikt tego nie udowodnił, nie wykazał według naukowych zasad, w dającym się powtarzać eksperymencie? Nie, nie! Przecież są takie eksperymenty! Wielu ludzi doświadcza niezwykłych zjawisk i to w sposób naukowy. Jednym z nich był Robert A. Monroe, nawiasem mówiąc inżynier, który przez kilkadziesiąt lat eksperymentował z wychodzeniem poza ciało, przez kilkadziesiąt lat doświadczał OOBE (z ang. - out of body experiences – doświadczenia poza ciałem), podróżował na planie duchowym do innych światów, innych wymiarów, ale także poznawał w ten sposób nasz świat, ten fizyczny, namacalny, mierzalny.

Osobiście uważam, że najistotniejszym w zgłębianiu tajemnic piątego wymiaru (wymiaru „dobra i zła”) nie jest techniczny, naukowy eksperyment, bo to nie technika przenika świat duchowy, lecz odwrotnie, świat niematerialny przenika nas i wszystko, co istnieje na tym materialnym świecie. Najistotniejsze jest wewnętrzne oświecenie, duchowy, indywidualny rozwój każdego z nas prowadzący do zrozumienia. Ale jak to udowodnić? Na szczęście ci, którzy doznali tego zrozumienia, olśnienia, nie muszą tego nikomu udowadniać, i nie tylko dlatego, że nie czują już takiej potrzeby. Chodzi o to, że nawet gdyby dowód taki był możliwy, to ci, którzy by się z nim zapoznali, tylko by WIEDZIELI, ale wciąż by nie ROZUMIELI. A to zupełnie co innego.
Całe szczęście dla Ezechiela, Henocha, i wielu im podobnych, że już nie żyją, że nie mogą być przepytywani przez naukowców, dziennikarzy na okoliczność swoich doświadczeń. Jak oni by udowodnili wszystko to, co przeżyli i opisali? Przecież nigdy by im się to nie udało! Każda ze stron tego współczesnego konfliktu próbowałaby przeciągnąć ich na swoją stronę, albo pogrążyć, zanegować ich wartość jako naocznych świadków. Aż w końcu ci wielcy świadkowie, prorocy, jak się ich dzisiaj nazywa, zostaliby wyśmiani, ośmieszeni, wykpieni, a nawet uznani za niepoczytalnych. Potęga nauki, potęga techniki! Potęga, której uwielbienie przerodziło się u Ericha von Dänikena w nową religię, religię, której blask oślepia.
http://popotopie.blogspot.co.uk/2013/05/tajemnice-innych-wymiarow.html
W wielu swoich książkach Däniken zachwyca się osiągnięciami kilku swoich kolegów, osiągnięciami na niwie paleokontaktów rzecz jasna. Mam tu na myśli Josepha Blumricha, autora Statków kosmicznych Ezechiela, Hansa Herberta Beiera, autora książki Ezechiel, koronny świadek, Wolfganga Volkrodta (Es war ganz anders. Die intelligente Technik der vorzeit - To było zupełnie inaczej. Inteligentna technika w przeszłości), czy też Rudolfa Gantenbrinka, konstruktora gąsienicowego łazika, przy pomocy którego spenetrowano jeden z szybów wentylacyjnych w piramidzie Cheopsa.
http://popotopie.blogspot.co.uk/2013/10/zapomniany-swiat-starozytnej-psychologii.html

Czy wszyscy ci panowie są jasnowidzami, prorokami, geniuszami wytyczającymi jedynie słuszny, jedynie prawdziwy szlak? Dlaczego Erich von Däniken jest tak zafascynowany (a fascynacja ta, by nie rzec adoracja, jest chyba wzajemna) projektami, interpretacjami, teoriami czy tworami tych ludzi? Odpowiedź jest prosta. Wszyscy ci panowie są inżynierami. Aż dziw bierze, że Däniken tak często powołuje się w swoich teoriach na Henocha, który inżynierem przecież nie był.
W Szoku po przybyciu bogów Däniken pisze: „Zawsze się cieszę, kiedy – bez mojego udziału – inni zabierają się do pracy i zadają kardynalne pytania dotyczące historii rodzaju ludzkiego, bo nie zadowalają ich odpowiedzi dotychczasowe. Takim człowiekiem jest między innymi Joseph Blumrich, inżynier NASA, który opierając się na „wizjach” Ezechiela odkrył nowe technologie (jakie? – pytanie moje), dezaktualizując tym samym dotychczasowe interpretacje biblijne (aż dziw bierze, że Blumrich nie dostał jeszcze Nagrody Nobla – dop. mój). Efektem był projekt przedstawiony w książce Statki kosmiczne Ezechiela.
Kolegą Blumricha jest Hans Herbert Beier, główny inżynier jednego z wielkich niemieckich przedsiębiorstw. Beier „odtworzył” świątynię opisaną w Biblii przez Ezechiela. „Świątynia” okazała się (sic! - uwaga moja) stacją diagnostyczno-naprawczą aparatu latającego (oczywiście tego, który został zaprojektowany przez Blumricha, jakżeby inaczej! – dop. mój).

Dr Wolfgang Volkrodt, trzeci z tej paczki (bardzo trafne określenie użyte przez samego E.v.D - dop. mój), był przez wiele lat kierownikiem technicznym wydziału badawczego Siemensa. Jemu także nie odpowiadały dotychczasowe interpretacje starych przekazów – zaczął więc wyjaśniać przy pomocy dzisiejszej wiedzy tysiącletnie techniki, ukazane na reliefach i rytach stel i ścian świątyni. Dr Volrodt precyzyjnie wyjaśnia „technikę cherubinów” (opisanych między innymi w Proroctwie Ezechiela), opierając się na istniejących rytach przedstawia prehistoryczną maszynę parową oraz dowodzi (tak, takiego sformułowania użył tu Däniken! - dop. mój), że latający wóz Salomona był w istocie balonem na gorące powietrze.”
Erich von Däniken pisze o pracy Wolfganga Volkrodta: „Zaczął więc wyjaśniać przy pomocy dzisiejszej wiedzy...” i dalej: „Precyzyjnie wyjaśnia...” A przecież w tej samej książce Däniken pisze: „Już nasi przodkowie opisywali rzeczy, na które nie mieli określeń (ale przynajmniej opisując mieli je przed oczami – dop. mój). Jeśli na coś brak określenia, trzeba to nazwać za pomocą słów istniejących. Dla Indian Ameryki Północnej parowóz jest „ognistym rumakiem”, a telefon „śpiewającym drutem”. Alkohol stał się „wodą ognistą”, a magnetofon „rzeczą kradnącą głos”. Kiedy w październiku 1978 roku w Zairze wystartowała rakieta, reporterzy telewizyjni zapytali kilku czarnych w buszu, co myślą o tym wydarzeniu: „Nasi potężni przyjaciele wysyłają ogień do nieba” – brzmiała lapidarna odpowiedź. Z niewiedzy i kalekich określeń powstają legendy – tak było kiedyś, tak jest i dziś.”

A współcześni ludzie? Co współcześni ludzie robią, próbując interpretować dziś to, co napisano dawno, dawno temu, a czego sami nie rozumieją? Co robią, by to wyjaśnić? No właśnie, co? Używają słów, określeń i przedmiotów z dostępnego im, dobrze znanego, bo otaczającego ich świata. Ale czy to oznacza, że odkrywają prawdę, jedyną prawdę? Czy za sto, dwieście lat interpretacja tych przekazów z użyciem dostępnej wtedy, nowej wiedzy, w porównaniu do będących w użyciu nowych, dzisiaj nam zupełnie jeszcze nieznanych technologii, będzie taka sama? „Z niewiedzy i kalekich określeń powstają legendy – tak było kiedyś, tak jest i dziś.” Święte słowa, Panie Däniken! Święte słowa!
Czy Däniken rzeczywiście szuka prawdy? Nie rozumiem jak można domagać się od innych, by zdjęli z oczu „klapki”, a jednocześnie samemu się z nimi obnosić. Chyba, że nie chodzi o dotarcie do prawdy, ale wyłącznie o przeforsowanie swojego punktu widzenia. Co zresztą Erich von Däniken sam potwierdza, pisząc: „Astroarcheolodzy sami będą musieli najpierw wytyczyć, tak jak my (czyli Däniken i jemu podobni – dop. mój), obszar swojej działalności, opierając się na spekulacjach (co za rozbrajająca szczerość! – uwaga moja) i hipotezach, a następnie, podobnie jak my, rozpocząć poszukiwania dowodów do swoich założeń.” A może by tak odwrotnie, panie Däniken. Może by najpierw badać dowody a potem wyciągać wnioski i formułować hipotezy. Ale nie! I mniejsza przy tym o sensowność, zgodność z logiką, rzeczywistością (wszystko jedno, ówczesną czy współczesną), byle postawić na swoim i „dołożyć” tym, którzy noszą na karku „nie przewietrzone” głowy, w których panuje zaduch zamkniętej w sobie (tkwiącej w fałszywych wyobrażeniach) współczesnej nauki, „specjalistom wczorajszej szkoły”, którzy „kiszą się we własnym sosie nie zwracając uwagi na najświeższe odkrycia”.

Á propos logiki. Wszyscy wiedzą, co to takiego kamienne kręgi, wszyscy znają na pamięć wygląd tego najsłynniejszego z nich - Stonehenge. Dla Dänikena sprawa jest jasna. To starożytne obserwatorium astronomiczne! Podając to rewelacyjne stwierdzenie, powołuje się na wyniki komputerowych analiz rozmieszczenia monolitów tworzących Stonehenge, dokonywanych przez różnych naukowców, którzy jednocześnie odnoszą te wyniki do danych astronomicznych. Cytuję Dänikena: „Wyniki były zdumiewające! Całe Stonehenge okazało się (znowu coś się okazało, a nie wydaje się takim być – dop. mój) gigantycznym obserwatorium astronomicznym [...].”
Däniken stwierdza też, że astronomowie epoki kamiennej dysponowali wiedzą astronomiczną równą naszej. Wiedzieli na przykład, że pełny obieg węzłów, tj. punktów przecięcia się orbity Księżyca z ekliptyką, trwa 18,61 roku. Znali budowę układu słonecznego, wymiary planet, orbity wielu gwiazd stałych itd. I wszystkie te informacje, całą tę niezwykłą, bogatą wiedzę ukryli, zakodowali w Stonehenge. Brawo!
Zacznijmy od definicji. OBSERWATORIUM ASTRONOMICZNE - placówka naukowa, wyposażona w urządzenia służące do systematycznych badań i obserwacji astronomicznych. Jeśli więc Stonehenge było obserwatorium astronomicznym, to znaczy, że służyło do badań naukowych, do zgłębiania tajemnic wszechświata, do zdobywania wiedzy. Jakim więc cudem, pytam, zostało zbudowane z wykorzystaniem tej wiedzy, którą dopiero miano zdobyć dzięki tej budowli?! A skoro ówcześni ludzie dysponowali już tą wiedzą przed zbudowaniem Stonehenge, to po co go zbudowali, po co zadali sobie ten trud, po co zbudowali obserwatorium, skoro już posiedli wiedzę, którą mogliby ewentualnie zdobyć dzięki takiemu obserwatorium?! No, po co? Nikt się nad tym nie zastanowił, choćby przez chwilę?
Ale przecież lepiej szukać dowodów do swoich założeń. Tak jest łatwiej. Tym bardziej, że Däniken od razu sugeruje, że budowniczymi Stonehenge byli kosmici (jakżeby inaczej!), co zresztą też nie daje odpowiedzi na moje pytanie. „Patrzę więc zdziwiony na program astroarcheologii – pisze Däniken – w którym nie ma miejsca na możliwość wizyt istot pozaziemskich.” To oczywiście dyskwalifikuje taką naukę. A ja patrzę zdziwiony na te karkołomne wnioski i stwierdzenia, o przepraszam, tylko nieśmiałe przypuszczenia i domysły pana Dänikena.

Adwersarze Dänikena wszystkie wątpliwości kryjące się w pradawnych przekazach i mitach wrzucają (przynajmniej tak twierdzi E.v.D.) do jednego worka z napisem „religijna symbolika”. Ale przecież on robi to samo, i to z tymi samymi „wątpliwościami”. Jednym zamaszystym ruchem wrzuca je do swojego worka z napisem „pokaz technicznych możliwości kosmitów”! Osobiście nie widzę w obu tych podejściach żadnej różnicy.
Sam fakt, że coś jest z technicznego punku widzenia możliwe dziś, lub będzie w niedalekiej nam przyszłości, wcale nie wynika, że to już kiedyś było. Z tego, że budujemy dziś stacje kosmiczne, a za dwadzieścia lat być może będziemy żyć w kosmicznych miastach, wcale nie wynika, że tysiące lat temu Ziemianie (lub ktokolwiek inny) mieszkali już w takich sztucznych mega budowlach. A być może za dwadzieścia lat ludzie będą się śmiać z takich projektów i to wcale nie dlatego, że nie będą możliwe do realizacji z technicznego punktu widzenia. Techniczne, technologiczne możliwości to jedna strona medalu. Pozostaje jeszcze odpowiedź na pytanie: „Po co to robić?” Czy tylko dlatego, że można tego dokonać, że są ku temu możliwości? Jeśli coś jest możliwe do wykonania, to musimy to zrobić?
W wielu książkach Erich von Däniken przedstawiał opisy i zdjęcia rytualnych strojów (figurek) przypominających swym wyglądem kosmiczne skafandry (kosmonautów). Prezentował jednocześnie fotografie współczesnych, prawdziwych kosmonautów. Jak pisze w Szoku po przybyciu bogów: „Mimo zdjęć, które stale przedstawiałem, wciąż przychodziły do mnie listy od oburzonych czytelników, którzy nie zauważali na zdjęciu związków z mitem (o przybyciu do wioski Indian Kayapo tajemniczej istoty – dop. mój).”

Co za bezmyślni, ciemni jak tabaka w rogu czytelnicy! A przecież jeśli X wydaje się być Y, to wcale nie oznacza, że X jest Y, lecz tylko tyle, że X wydaje się być Y.
W analizie tego mitu Däniken pisze, że jego bohater Bep-Korororti nie mógł być Ziemianinem ponieważ, po pierwsze, jego broń „niszczyła” i „likwidowała” - to chyba efekt funkcjonowania każdej broni, takie przecież jest jej przeznaczenie, niszczyć i likwidować - a po drugie przybysz sam twierdził, że przybył z Kosmosu. I co z tego. Dziś wielu ludzi tak twierdzi. Uważa się ich za dziwaków, nie kosmitów. Kolejnym argumentem przemawiającym za pozaziemskim pochodzeniem tego (i nie tylko zresztą tego) legendarnego, mitycznego przybysza, ma być odmowa przyjmowania pokarmów. Takich ludzi (o przepraszam, takie pozaziemskie istoty!) można spotkać i dzisiaj, stanąć z nimi twarzą w twarz. Jest ich coraz więcej, na całym świecie. Nie sądzę, by Däniken o nich nigdy nie słyszał. W roku 2002 w samych tylko Niemczech było ok. 2.000 osób, które odrzuciły tradycyjne odżywianie. Bo jak się okazuje, można żyć bez jedzenia! I prowadzi się w tej dziedzinie badania naukowe, które dopuszczają możliwość pranicznego odżywiania, empirycznie potwierdzając ten fakt, jakkolwiek do końca nie są w stanie go wytłumaczyć. Dziesięć lat badań naukowych prowadzonych w USA przez fizyków nuklearnych udowodniło, że ludzie nie muszą rzeczywiście jeść i są w stanie zastąpić żywienie tradycyjne praną, czyli energią życiową.

(czyżby odżywianie światłem słoneczno-innowymiarowym?)
Niestety, informacje na ten temat nie są publikowane. Naukowcy ograniczają się jedynie do ogłaszania rezultatów badań nad żywieniem się tą formą energii w sferze leczenia AIDS i raka. Procesowi odżywiania światłem towarzyszy doskonałe zdrowie. Organizm zasilany tą energią nigdy nie choruje. Człowiek niejedzący odczuwa prawdziwą wolność. Jego życie nie zależy od pożywienia i wszystkich problemów związanych z jego zapewnianiem. Niejedzący mają więcej czasu dla siebie, nie tylko dlatego, że nie tracą go na wizyty u lekarzy czy w aptekach, na robienie zakupów, przyrządzanie posiłków i samo jedzenie. Ludzie ci śpią krócej, zazwyczaj od 1 do 5 godzin na dobę, czasem nawet wcale! Zdecydowana większość niejedzących ma w sobie tyle energii, że może działać przez wiele godzin, czasami bez ustanku przez tygodnie i miesiące. Pojawia się też duża kreatywność, np. w literaturze, wynalazczości, działaniu w świecie niematerialnym (mogą uaktywnić się różne ponadnaturalne zdolności – jasnowidzenie, telepatia, umiejętność materializowania przedmiotów itp.). Kiedy ciało fizyczne jest oczyszczone, pozbawione toksyn, a takie jest ciało osoby prowadzącej styl życia bez jedzenia, wtedy myślenie jest klarowniejsze i szybsze. Człowiek czuje, jakby umysł został oczyszczony z mgły, ciemnej otoczki, która zawsze przedtem go okrywała, i teraz widzi ten świat umysłowo dużo wyraźniej, dużo jaśniej.

Osoby, które zaliczają się już do niejedzących twierdzą, że proces ten nie ma nic wspólnego z anoreksją, że polega on na czerpaniu energii potrzebnej do odżywiania organizmu bezpośrednio ze Źródła – innymi słowy ze świata duchowego i utylizacji tego odżywiania dla prawidłowego funkcjonowania całego organizmu. Mówi się w tym kontekście o ciekłym świetle lub pranie. Niejedzący twierdzą, że my, jako ludzkość, byliśmy już kiedyś, dawno, dawno temu, na takim poziomie rozwoju duchowego, że obywaliśmy się bez jedzenia.
Niejedzenie nie jest jednak tylko fizycznym pozbyciem się tradycyjnie pojmowanej żywności. Nie jest procesem samym w sobie. To filozofia życia. Ludzie ci zwracają uwagę na potrzebę dzielenia się duchowością, na bezinteresowną pomoc innym, na rozumienie praw uniwersalnych i działania twórczego umysłu, którego potencjał zdecydowanie wzrasta. W tej filozofii ważne jest traktowanie siebie nawzajem z miłością, honorem i szacunkiem. Zdrowo pojęta religia i rozwój duchowy zmierzają w tym samym kierunku. Zainteresowanych odsyłam do odpowiednich publikacji książkowych i do Internetu

Czy ktoś uważa dzisiaj tych ludzi za kosmitów? Skądże! Ale mam też coś i dla Ericha von Dänikena. W materiałach publikowanych przez niejedzących znalazłem taki oto fragment: „U przeciętnego, normalnie odżywianego, niezbyt chudego czy otyłego człowieka, nie przyjmowanie jedzenia przez okres do ok. 40 (czterdzieści! – podkreślenie moje) dni nie powinno spowodować uszkodzeń organizmu. Po tym czasie u nieprzygotowanych duchowo osób następuje zjadanie zdrowych tkanek łącznie z mózgiem. Organizm spala je, żeby wytworzyć energię potrzebną do podtrzymania funkcji życiowych. Jeżeli więc minęło więcej niż miesiąc a organizm nadal jest bardzo słaby, wycieńczony, mięśnie bolą, nie ma się siły na nic, to najlepsza wskazówka na to, że podświadomość jeszcze nie nauczyła się zasilać organizm ze źródła duchowego. Nie ma więc sensu walczyć przeciw własnemu ciału i dalej go wyniszczać, trzeba stopniowo wrócić do któregoś z poziomów jedzenia. W przyszłości można próbować ponownie, już z większą ilością doświadczeń, z lepiej wychowana podświadomością.”

Pozwolę sobie zacytować tu kilka fragmentów zaczerpniętych z Biblii, na którą tak chętnie powołuje się Däniken.
 
Księga Wyjścia
 
24,18 I wszedłszy Mojżesz w pośrodek mgły, wstąpił na górę i był tam czterdzieści dni i czterdzieści nocy.
 
34,28 Był tedy tam z Panem czterdzieści dni i czterdzieści nocy; chleba nie jadł i wody nie pił, i napisał na tablicach słów przymierza dziesięć.
 
Księga Powtórzonego Prawa
 
9,8 Bo i na Horebie obruszyłeś go, i rozgniewany chciał cię wygładzić,
9,9 Gdym wstąpił na górę, aby wziąć tablice kamienne, tablice przymierza, które zawarł z wami Pan, i trwałem na górze czterdzieści dni i nocy, chleba nie jedząc i wody nie pijąc.
9,10 I dał mi Pan dwie tablice, napisane palcem Bożym i zawierające wszystkie słowa, które wam mówił na górze spośród ognia, gdy lud stał zgromadzony.
9,11 A gdy minęło czterdzieści dni i czterdzieści nocy, dał mi Pan dwie tablice kamienne, tablice przymierza,
9,12 I rzekł mi: “Wstań, a znijdź stąd rychło, bo lud twój, któryś wywiódł z Egiptu, opuścił prędko drogę, którąś im ukazał, i uczynił sobie bałwana litego.”
 
9,16 A ujrzałem, żeście zgrzeszyli Panu, Bogu waszemu, i uczyniliście sobie cielca litego a opuściliście rychło drogę jego,
9,17 Którą wam ukazał, rzuciłem tablice z ręku moich i stłukłem je przed oczyma waszymi.
9,18 I padłem przed Panem jak pierwej, przez czterdzieści dni i nocy chleba nie jedząc i wody nie pijąc dla wszystkich grzechów waszych, któreście popełnili przeciw Panu i jego do gniewu przywiedli.
 
A więc Mojżesz też należał do klubu niejedzących?! Też „zaliczył” czterdziestodniowy okres surowej ascezy, niejedzenia, doskonalenia duchowego?! I to dwukrotnie. Bo za pierwszym razem się nie udało? I wrócił z cudownie rozświetloną twarzą, którą musiał zasłaniać przed innymi!
Ślady „członków pradawnego klubu niejedzących” można odnaleźć także gdzie indziej, choćby w mitach Indii. Wspomina się w nich, że w dawnych czasach żył potężny asur Majja. To on był twórcą sztuki czarodziejskiego przymusu nazywanej od jego imienia majją. Kiedy w walce z wrogami poniósł klęskę, postanowił poddać ciało surowemu umartwianiu, żeby stać się niezwyciężonym. Surowa asceza wyzwoliła jego duszę od niegodziwych zamysłów, a ciało pozbawiła konsystencji; stał się do tego stopnia chudy i przeźroczysty, że przez skórę widoczne były kości. Tak wielka stała się siła jego ducha, że zapłonęły od niej wszystkie trzy światy i spowiły się obłokami gorącej pary.

Także kolejny bohater mitologii tego rejonu - Ardżuna – postanowił pójść tą drogą, by zdobyć broń bogów. Poddał się surowej ascezie dla pozyskania łaski wszechpotężnego Śiwy. Żywił się opadłymi i zwiędłymi liśćmi; kiedy minął pierwszy miesiąc pokuty i ten pokarm zaczął przyjmować tylko co trzecią noc, a kiedy minął drugi miesiąc – co szóstą noc; po upływie trzech miesięcy Ardżuna zupełnie zrezygnował z pożywienia. Z uniesionymi w górę rękami, wspiąwszy się na palce, bez jakiegokolwiek innego oparcia, stał nieruchomo dzień i noc z oczami wzniesionymi ku niebu. Żar jego ascezy był tak silny, że ziemia rozpaliła się i zasnuła dymem. Nawet mieszkańcy nieba zaniepokoili się potęgą jego ducha, którą zapewniła mu asceza, myśląc, że chce zdobyć w ten sposób nieśmiertelność i opanować królestwo niebieskie. Nieśmiertelność, długowieczność, czy to nie cechy „kosmitów” władających kiedyś Ziemią?
Żeby sprawa była jasna. Nie twierdzę, że Erich von Däniken myli się we wszystkim, że w ogóle nie ma racji. Twierdzę tylko, że widzi słomkę w oku swego adwersarza, a nie dostrzega belki we własnym, że zdaje się działać według zasady - cel uświęca środki. A to błąd. Błąd, który kładzie się długim cieniem na jego twierdzeniach.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że można doszukać się u Dänikena i przebłysków innego spojrzenia. Pozwolę sobie zacytować trzy fragmenty pochodzące z tej samej książki - Oczy Sfinksa. Tajemnice piramid. Oto pierwszy z nich: „Stoję wewnątrz zorientowanej precyzyjnie według stron świata, wysokiej na osiem metrów piramidy. Zbiegające się ze sobą jasnoszare trójkątne powierzchnie ścian łączą się w wierzchołek dokładnie nad moją głową. Podłogę pokrywa beżowa wykładzina, tu i ówdzie niby kwiaty leżą porozrzucane fioletowe poduszki, na których siedzą kobiety i mężczyźni, milczący, każdy zatopiony w sobie. Moje oczy lustrują boczne powierzchnie piramidy: u dołu, w najszerszym miejscu każdego z trójkątów, wmontowano po osiem niewielkich okienek, w sumie trzydzieści dwa. Moje stopy spoczywają na sześcioramiennej, złotej gwieździe wpuszczonej w podłogę.
W każdym z rogów piramidy błyszczy dodatkowa mała szklana piramidka. Matowe, przytłumione światło pogrąża wnętrze w łagodnych odcieniach żółci, szerokie, obite dźwiękochłonną pianką drzwi zostają zamknięte – w tym momencie rozbrzmiewa muzyka. Początkowo jest to tylko delikatny poszum, odległy ciąg dźwięków, które usypiają mnie swoją rozpluskaną, pogodną nastrojowością, potem moje zmysły zalewa ryk i dudnienie, od każdej ze ścian płyną wibracje porywając mnie ze sobą w spienione uniwersum drgań. Oczarowany, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu, stoję na swojej gwieździe, pozwalam, by przenikały mnie dźwięki symfonii Z Nowego Świata Antoniego Dwořaka, w wykonaniu filharmoników wiedeńskich. Jak zahipnotyzowany pozostaję na swoim miejscu nie mogąc zebrać myśli, kiedy utwór urywa się po burzliwym crescendo. Nagła cisza działa jak szok. Czuję się tak, jakby ktoś przekręcił mój mózg przez wyżymaczkę, tysiące myśli, inspiracji przebiegają mi przez szare komórki, rozpalają emocje, porywają gdzieś z tego świata w stronę usianego gwiazdami nocnego nieba.

Nigdy przedtem nie uświadamiałem sobie z taką wyrazistością, że hasło o martwym Bogu powstać mogło jedynie w skrajnie egocentrycznych mózgach. Obwołany martwym Bóg jest wszędzie, wokół mnie, w każdej cząsteczce, każdym atomie mojego jestestwa. Chociaż moje ciało wciąż jeszcze stoi tam w dole w centrum piramidy, moja świadomość eksplodowała przez jej wierzchołek. Czuję się cząstką Wszechświata, błyskawicą, która z prędkością światła rozbiega się we wszystkich kierunkach. Nie mam oczu, a jednak dostrzegam mleczny blask, jakim opromieniona jest piramida pode mną, nie mam uszu, a jednak każdym włókienkiem odbieram splatające się ze sobą melodie utworu Glass Works Philippa Lassa, które wypełniają teraz piramidę. W tym samym ułamku sekundy uświadamiam sobie zaskoczony, że przecież nie mam prawa znać tytułu tego utworu, ponieważ nigdy w życiu nie słyszałem o kompozytorze nazwiskiem Philipp Glass. Co tu się dzieje? Skąd ta wyrazistość widzenia, która przenika wszystko i jest we wszystkich miejscach jednocześnie? Czyżby ktoś dosypał mi jakiegoś narkotyku do napoju? A może padłem ofiarą jakiejś spirytualnej siły, która po mnie sięgnęła?
Zanurzam się z powrotem w swoim ciele, otrząsam się jak mokry pies, cichym krokiem opuszczam piramidę. Spotykam technika od nagłośnienia, młodego człowieka, który instalował kwadrofoniczne urządzenia [...].
- Jak się nazywa ten utwór, który właśnie leci?
- Glass Works Philippa Glassa.”
Jakże odmienny, nie inżynierski to Däniken. Szkoda tylko, że na krótko tylko ukazał w swoich książkach tę inną twarz. Dalej czytamy zaś: „Czy nie pragnęli państwo kiedyś odbyć podróży w czasie? Dać się unieść falom Chronosa w przeszłość albo w przyszłość? Czy mają państwo ochotę choć raz nawiązać kontakt z innym wymiarem i obcymi istotami? Jak podaje historyk Paul Brunon, który spędził jedną noc w Wielkiej Piramidzie, dzieją się tam bardzo osobliwe rzeczy.

>>Wreszcie nadszedł punkt kulminacyjny. Wokół mnie tłoczyły się gigantyczne prastwory, przerażające wizje rodem z podziemnego świata, formy o groteskowym, szalonym, potwornym, diabelskim wyglądzie napełniając mnie niewyobrażalnym obrzydzeniem. W ciągu dwóch minut przeżyłem coś, czego wspomnienie na zawsze już we mnie pozostanie. Ta niewiarygodna scena utkwiła w mojej pamięci z wyrazistością fotografii.<<
W ciągu nocy Paul Brunon uzyskał kontakt z kapłanami staroegipskiego kultu, został zmieniony w ciało duchowe i poprowadzony do sali nauki. Dowiedział się, że w piramidzie przechowuje się wspomnienie o zaginionych ludzkich pokoleniach oraz przymierze, jakie Stwórca zawarł z pierwszym wielkim prorokiem. Brunon utrzymuje wręcz, że te spirytualne istoty zaprowadziły go do leżącej głęboko pod piramidą sali.
Czy w Wielkiej Piramidzie przechowywane są lub były dokumenty mówiące o dawnych pokoleniach? Czy istnieją jakieś nie odkryte pomieszczenia i korytarze? W jakim okresie ludzkiej historii miałaby zostać wymyślona, wybudowana ta kapsuła czasu? Czy istniej opisana prze Brunona sala głęboko pod piramidą? Istnieje – byłem w niej.”
http://technologiamaszynowa.blogspot.co.uk/2013/06/piramidy-z-giza-brama-do-innej.html

No proszę! Czy Däniken aż tak się zmienił? Och, nie! Wręcz przeciwnie. Sam, w tejże książce, zadaje pytanie: „Czy gdzieś tam, na końcu Wszechświata siedzą w piramidzie kosmiczni telepaci i czekają na wieści od nas?” A więc i tu maczają swoje palce (może macki) ci wszechobecni kosmici!
I ostatni już fragment: „Nie ma ani jednego naukowego dowodu na istnienie życia po śmierci, na zmartwychwstanie. Tak, tak, znam książki, dowodzące czegoś wręcz przeciwnego. Są wyrazem koncepcji albo religijnych, albo ezoterycznych – albo są to relacje z przeżyć samych autorów (czy przez to są mniej wiarygodne? A co z przeżyciami innych autorów, na których tak chętnie Däniken się powołuje podpierając swoje teorie, choćby Henoch, Ezechiel, Mahomet, Jakub, Abraham, Mojżesz i wieli, wielu innych? – dop. mój). Ludzie opowiadają o życiu w zaświatach, o swobodnej świadomości i mieniących się wszystkimi barwami sferach, wprawiają się w hipnozopodobne stany, aby dotrzeć do swoich poprzednich wcieleń. Wiele czytałem na temat tego rodzaju eksperymentów, sam też poddałem się podobnej próbie. Są dzisiaj grupy badaczy, komunikujących się ze zmarłymi za pomocą nagrań magnetofonowych. Innym udaje się wyczarować na ekranach monitorów obraz telewizyjny z zaświatów. To i owo z pojawiających się na ekranie rzeczy wygląda dość prawdopodobnie, nawet zachęcająco, a niektórych przypadkach wręcz przekonywująco. Tyle tylko, że przyrodoznawcy nie na wiele to się może przydać (czy to siebie Däniken ma na myśli? – dop. mój). On żąda dających się w każdej chwili powtórzyć eksperymentów, chce konkretnych danych, które nie poddadzą się żadnej innej interpretacji (oczywiście E.v.D. tylko w oparciu o takie dane formułuje swoje teorie – dop. mój) jak tylko tej o odrodzeniu się życia po śmierci. Relacje z osobistych przeżyć złożone w hipnozie czy bez, w naukach ścisłych się nie liczą.”
A co, w sumie, wynika z tych cytowanych fragmentów? Ezoteryka i duchowe przeżycia nie mają, ze względu na swoją specyfikę, żadnego naukowego, technicznego znaczenia, również osobistego dla Dänikena. Ale jeśli jednak potwierdzają one teorie formułowane przez Ericha von Dänikena, to czemu by, mimo wszystko, nie wziąć ich pod uwagę. Zdumiewająca płynność przekonań.
Dänikena i mnie coś jednak łączy, coś, co jest niezaprzeczalnym walorem szwajcarskiego autora. Otóż i mnie nie zadowalają odpowiedzi dotychczasowe. Z tą jednakże różnicą, że mnie również i te, których autorami bywają Erich von Däniken i jego koledzy, choć nie tylko oni, rzecz jasna, ale, jak już wspomniałem, irytujący jest przede wszystkim dänikenowski sposób podejścia, dänikenowska filozofia odkrywania prawdy, jej „techniczna” jednostronność. Wszystkich krzewicieli kultury, którzy zstąpili kiedyś z firmamentu, uznaje się dziś za „uczłowieczone żywioły przyrody” – stwierdza Däniken i pyta: "Czy naprawdę trzeba kultywować takie nonsensy?" Oczywiście, że nie – odpowiadam. Dla mnie jednak nie wszystko jest takie proste, łatwe i oczywiste, jak się Dänikenowi wydaje. Świat nie dzieli się na to, co czarne i na to, co białe. Istnieje nieskończenie wiele odcieni rzeczywistości i dopiero spojrzenie na kolorowy obraz, choćby jeszcze zamazany, może dać jakieś wyobrażenie o jego prawdziwej naturze.
Erich von Däniken pisze, że jednostronna edukacja nie pozwala nam spojrzeć na rzeczywistość z drugiej strony – skłania do przyjmowania postaw życzeniowych. Ale nie rozumie, że nie istnieją tylko dwie strony, że świat nie jest płaski, dwuwymiarowy, że zadaniem każdego badacza, każdego tropiciela tajemnic, jest odkrywanie tych nowych wymiarów i uwzględnianie ich w swych pracach. Dlatego postanowiłem spojrzeć na niektóre elementy tej jego „inżynierskiej” układanki własnym okiem, mimo (a może właśnie dlatego) że nie jestem inżynierem. No i dlatego, że sam doświadczam od lat tego, co nazywa się zjawiskami pozazmysłowymi.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Erich von Däniken napisał kiedyś: „Istotę wszelkich badań stanowią trzy założenia: 1.swoboda myślenia, 2.dar obserwacji, 3.umiejętność kojarzenia faktów.”
W tej sprawie zgadzam się z Dänikenem całkowicie.
Nic nie jest tylko czysto „techniczne” ani czysto „duchowe”. Rzeczywistość jest o wiele bogatsza niż jesteśmy sobie w stanie to wyobrazić. Żyjemy w świecie, który istoty kontaktujące się z Robertem Monroe nazywały „iluzją czasoprzestrzenną”. Nie znamy nic innego, ale to nie znaczy, że poza naszym światem nic innego nie istnieje. A jeśli nawet dopuścimy taką ewentualność, to czynimy z tej Innej rzeczywistości byt całkowicie od naszego świata odizolowany, wyodrębniony, inny, obcy, gdy tymczasem wszystkie światy stanowią wszechświatową jedność. TEN świat i TAMTEN świat wzajemnie się przenikają, istnieją jeden w drugim, są częściami tej samej całości. Do takiego wniosku doszedł też geniusz odkrywania praw rządzących tym fizycznym światem - Einstein.
A więc jedność przeciwieństw, które wciąż wzajemnie się przenikają, przechodząc wciąż przez punkty węzłowe, przez punkty przemiany, przez bramy tworzące przejście między dwoma aspektami tego samego. „Duchowe” nie wyklucza „technicznego”, „techniczne” nie wyklucza „duchowego”. Wręcz przeciwnie. Osobiście uważam, że międzygwiezdna podróż z misją cywilizacyjną jest możliwa wyłącznie wtedy, gdy odpowiednio wysokiemu poziomowi rozwoju technicznego towarzyszy odpowiednio wysoki stopień rozwoju duchowego, mentalnego istot, które z tą misją wyruszają. Już z tej prostej przyczyny, że bez całkowitego panowania nad polem myślowym (bez uporządkowania Wiązki M) niemożliwa jest komunikacja niewerbalna. A bez niej jakiekolwiek próby poznawania, porozumiewania się i wspierania innych istot na drodze ich rozwoju skazane są na całkowite niepowodzenie. Ale jest też inny aspekt tego koniecznego warunku. Moralność. Tylko wysoki poziom rozwoju duchowego daje prawo do wzięcia na siebie roli „pomocnika Pana Boga.”
Mezopotamski mit o locie Etany na orle do nieba
 
Tekst poetyckiej opowieści jest bardzo uszkodzony, ale mimo wszystko trzeba go tu przytoczyć.
 
Orzeł do Etany (powiedział):
„Przyjacielu mój, jasny...
Pójdź, zaniosę cię (do nieba Anu)!
Na piersi mojej połóż (swoją pierś),
na piórach moich połóż (swoje dłonie),
na boku moim połóż (swoje ramię).”
Na piersi jego położył (swoją pierś),
na piórach jego położył (swoje dłonie),
na boku jego położył swoje ramiona.
Oparł na nim mocno swój ciężar.
 
Gdy jedną milę dźwignął go w górę,
orzeł do Etany powiedział:
„Spójrz, mój przyjacielu, jaka jest ziemia...
popatrz na morze przy brzegu Ekur.”
„Oto ziemia stała się zaprawdę jak góra,
morze obróciło się w wodę (rzeki)!”
 
Gdy drugą milę dźwignął go w górę,
orzeł do Etany powiedział:
„Spójrz, przyjacielu, jaka jest ziemia!”
„Ziemia jest jak...”
 
Gdy trzecią milę dźwignął go w górę,
orzeł do Etany (powiedział):
„Spójrz, przyjacielu, ziemia jest...
morze stało się jak kanał ogrodnika!”
 
Skoro przybyli do nieba Anu,
doszli do bramy Anu, Enlila i Ea,
orzeł i Etana pokłonili się.
...
„Pójdź, mój przyjacielu, (zaniosę cię...)
u Isztar, pani, (jest ziele narodzin).
Na piersi mojej (połóż swoją pierś),
na piórach moich połóż swoją dłoń.”
...
Gdy jednak milę (dźwignął go w górę):
„Mój przyjacielu, popatrz na ziemię, jaka ona jest.”
„Z ziemi...
a szerokie morze jest jak zagroda dla bydła.”
 
Obaj przyjaciele lecieli dalej, do wyższego nieba, by znaleźć boginię Isztar, która posiadała upragnione ziele narodzin. Co jakiś czas orzeł polecał Etanie, by przyjrzał się stale malejącej ziemi. Wreszcie Etana krzyknął:
 
„Gdy spojrzałem wokół, ziemia (zniknęła),
a szerokim morzem moje oczy nie nasyciły się!
Przyjacielu mój, nie chcę wznosić się do nieba,
wstrzymaj lot, aby...
 
Orzeł wstrzymał lot i obaj poczęli opadać.
Tak to zdjęty strachem Etana nie doleciał do celu swej podróży. Widocznie cierpiał na lęk wysokości.
Etana na orle... Zdumiewającym zbiegiem okoliczności, pierwszy statek kosmiczny, na pokładzie którego człowiek współczesny osiągnął powierzchnię innego ciała niebieskiego (Księżyca), nosił nazwę „Eagle” („Orzeł”)![...]
http://popotopie.blogspot.co.uk/
 

Los dał ludziom odwagę znoszenia cierpień.-Rzeczą człowieka jest walczyć, a rzeczą nieba – dać zwycięstwo.

Strony

Skomentuj